Witraże gasły i wskazywały
sobą na ciebie melodyjko,
wietrzyku, emisariuszko
ulotnych zapachów.
Świerszcze szturmowały niebo,
a ja chwytałem się brzytwy
różańca. Błękity cię obmywały.
Twoje oczy mówiły miłością.
Twój głos miał zapach nieba.
Chciałem odpocząć
w zagłębieniu twojego płaszcza.
W czółnie twoich dłoni.
Zamykałem oczy
i przechylałem się na stronę śmierci,
a ty łapałaś mnie w locie.
Nakrywałaś mój płomyk dłońmi,
żeby ocalić go przed maczetą nocy.
W szczelinę po moim sercu
wkładałaś swoje serce.
Chociaż przepaść,
którą miałem w sobie
nie była na twój kształt,
bo nie miała końca.
Rozsypałaś siebie,
rozdałaś siebie wszystkim.
Włócznia ognia przeniknęła
cię do końca.